TEST: Hyundai Inster 49 kWh 115 KM
355 km zasięgu. 115 KM. Nowy miejski elektryk Hyundai Inster z funkcją spania? O tak.

Kolejny mały, miejski samochód elektryczny. Doskonale. Świat najwyraźniej potrzebował następnego zasilanego bateriami pudełka na zakupy, które obiecuje ratować planetę, podczas gdy jego właściciel próbuje po prostu znaleźć miejsce parkingowe pod supermarketem. Zazwyczaj takie pojazdy mają tyle charyzmy co zamrażarka i zasięg krótszy niż pamięć złotej rybki. Ale potem pojawia się Hyundai Inster i, co jest głęboko irytujące, okazuje się, że Koreańczycy chyba jednak wiedzieli, co robią.
Wygląda jak wściekły toster, i to jest komplement

Prawda jest taka, że styliści samochodowi spędzili ostatnią dekadę na rzeźbieniu mydła. Wszystko jest obłe, nijakie i zaprojektowane przez tunel aerodynamiczny, a nie człowieka z duszą. A Inster? Inster wygląda, jakby narysowało go ośmioletnie dziecko, któremu dano tylko linijkę i klocki Lego. I chwała mu za to! Ma bezczelność, której brakuje dziewięćdziesięciu procentom aut na drodze.
Te okrągłe światełka LED wciśnięte w kanciastą karoserię nadają mu wyraz zdziwionego, ale zdeterminowanego robota z kreskówki. To nie jest samochód, to jest gadżet. Stoi na parkingu i zdaje się mówić: "Tak, jestem pudełkiem. Ale jestem najciekawszym pudełkiem, jakie można dziś zobaczyć, więc lepiej się przyzwyczaić". W czasach, gdy nawet supersamochody stają się nudne, ta koreańska kostka Rubika (ale nie klaszcze!) na kołach jest mile widzianą anomalią.

Wnętrze, w którym można zamieszkać, gdy skończy się prąd
Po wejściu do środka, oczekuje się klaustrofobicznej puszki, a tu... przestrzeń. Całe mnóstwo przestrzeni. Dzięki temu, że ma kształt cegły, w środku jest więcej miejsca nad głową niż w niejednym SUV-ie. Deska rozdzielcza to dwa wielkie ekrany, bo oczywiście, że tak. To teraz obowiązkowe, nawet jeśli jeden służy tylko do pokazywania, jak szybko nigdzie się nie jedzie i jak długo trzeba czekać na pełną baterię.
Plastiki są twarde jak serce poborcy podatkowego, ale przynajmniej sprawiają wrażenie, że zniosą kopniaka, atak gromadki dzieci z klejącymi rękami i ogólną, codzienną niedolę głowy rodziny. Ale to wszystko nieważne, bo teraz dochodzimy do absolutnego geniuszu, który musiał wymyślić ktoś, kto utknął kiedyś na odludziu. Wszystkie fotele, łącznie z przednim, składają się na płasko. Na płasko! Można w środku stworzyć dwuosobowe łóżko. To nie jest samochód, to jest schron na kołach. Gdy bateria nieuchronnie się wyczerpie, bo ktoś zapomniał ją naładować, pozostaje przynajmniej możliwość położenia się i komfortowego czekania na pomoc, kontemplując życiowe błędy. Genialne! Dodajmy do tego możliwość zakupu wersji Cross z wielkim bagażnikiem dachowym, a dostajemy auto na apokalipsę. A przynajmniej na dojazd na najbliższą działkę!

Jak to jeździ? Lepiej niż ma do tego prawo
Silnik ma 115 koni. "Aż" 115 koni. Nie brzmi to jak przepis na urwanie głowy. Ale ponieważ to "elektryk", cały moment obrotowy 147 Nm jest dostępny od razu. Efekt? Gdy światła zmieniają się na zielone, po wciśnięciu pedału zostawia się za sobą wszystkich przedstawicieli handlowych w ich klekoczących dieslach, którzy wciąż czekają, aż ich turbosprężarki łaskawie się obudzą. W miejskiej dżungli ta mała puszka jest zwinnym drapieżnikiem.
Zawieszenie jest... kompetentne. Nie jest to latający dywan, ale też nie ma mowy o wytrzęsieniu plomb z zębów na pierwszej-lepszej dziurze w asfalcie. Układ kierowniczy działa, koła się skręcają, a niewielkie wymiary sprawiają, że można go zaparkować w miejscu, o którym kierowcy większych aut mogą tylko pomarzyć. Oczywiście, wystarczy zabrać go na autostradę, a entuzjazm opada. Powyżej 120 km/h robi się głośno jak w pubie podczas meczu, a bateria znika w oczach szybciej niż darmowe piwo. Ale nie ma co udawać – nikt przy zdrowych zmysłach nie kupuje takiego auta do regularnego pokonywania trasy Warszawa-Berlin. Warszawa-Radom-Warszawa na jednym ładowaniu? Da się, ale nie z prędkościami przepisowymi. Optymalnie okolice 100 km/h i dojedziemy ze sporą rezerwą mocy. Poza tym, jak wspomniałem, powyżej 110-120 km/h auto zachowuje się niepewnie i jest podatne na boczne podmuchy wiatru.
Zasięg, czyli ile prawdy jest w obietnicach
Hyundai twierdzi, że na baterii 49 kWh można przejechać do 355 kilometrów. I tu pojawia się kolejny irytujący fakt: oni chyba nie kłamią. W mieście, jeżdżąc jak normalny człowiek, a nie kandydat do rajdów, bez problemu da się osiągnąć ponad 300 km. To więcej niż potrzeba na cały tydzień dojazdów do pracy, na zakupy i z powrotem.
Po podłączeniu do szybkiej ładowarki w pół godziny uzyskuje się 80 procent. To akurat tyle, żeby wypić obrzydliwie drogą (i równie niesmaczną) kawę na stacji benzynowej i zacząć się zastanawiać, po co komu ona była. Ma też funkcję V2L, co oznacza, że można podłączyć do samochodu toster, czajnik lub – najlepiej – ekspres do kawy. Można zorganizować piknik z gorącymi napojami na parkingu. Po co? Trudno powiedzieć, ale jest taka możliwość. No i wrócę do wspomnianej, najdroższej (a jakże!) wersji Cross z bagażnikiem dachowym. Jak pojedziemy nim na piknik lub nad jezioro (ale nie dalej, niż 100 kilometrów w jedną stronę), możemy sobie podłączyć lodówkę lub inne ustrojstwo AGD i zaimponować wszystkim wokół. Powrót będzie trudniejszy, jak rozładujemy baterię, ale co zaimponowaliśmy, to nasze!
A co z ceną? Podejrzanie rozsądna
Przechodzimy do kwestii, która zazwyczaj przy autach elektrycznych wywołuje nerwowy kaszel i sprawdzanie stanu konta – ceny. Hyundai wycenił podstawowego Instera (w wersji 42 kWh) na około 100 000 złotych w promocyjnej ofercie na start. Oczywiście, za bardziej wypasione wersje z większymi kołami i gadżetami trzeba zapłacić więcej, a cennik kończy się w okolicach 141 000 złotych za wspominaną odmianę Cross Smart. I tu pojawia się problem. Te ceny, jak na nowy, sensowny samochód elektryczny, są... alarmująco rozsądne. Oczywiście, jeśli mówimy o wersjach rozsądnych. Nie jest źle, o ile ktoś planuje zakup auta, które raczej na dalekie wyprawy się nie nadaje.
Warto dodać, że zakup Instera może zostać dofinansowany w ramach programu NaszEauto, dzięki któremu od głównej ceny możemy odjąć nawet 40 000 zł.
Czytaj więcej: NaszEauto - szczegóły programu
Werdykt: Ciężko przyznać, ale to jest naprawdę dobre!
Podsumowując. Hyundai Inster jest pudełkowaty, ma wnętrze z twardego plastiku i na autostradzie czuje się nieswojo. A mimo to jest jednym z najbardziej inteligentnych i przemyślanych małych samochodów, jakie ostatnio można było zobaczyć. Ma charakter, oferuje przestrzeń, której nie ma prawa mieć, i jest napakowany rozwiązaniami, które mają sens w prawdziwym świecie.
Jest dowodem na to, że jeśli już trzeba jeździć tymi elektrycznymi zabawkami, to przynajmniej niektóre z nich mogą być fajne. Jest szczery w swojej prostocie i funkcjonalności. Nie próbuje być czymś, czym nie jest. Czy znalazłby się w moim garażu? Oczywiście, że nie, ma za mało cylindrów. Ale czy inni powinni go rozważyć? Dla kogoś, kto szuka małego auta do miasta i ma gdzie je podłączyć... z bólem serca trzeba przyznać, że byłoby głupotą nie wziąć go pod uwagę. Jest wkurzająco, irytująco i zaskakująco dobry. Dobra robota, Hyundai.