TEST: Tesla Model Y (Juniper). Po liftingu i z kopem godnym Mustanga
Tesla Model Y. Samochód, który albo się kocha, albo nienawidzi, albo po prostu kupuje, bo jest jak elektryczny Passat – wybór rozsądny i popularny.

Ale oto na scenę wjeżdża wersja po liftingu na rok 2025, w dodatku Long Range z napędem na obie osie i mocą, która na papierze (i ponoć na asfalcie) zawstydza niejedno auto sportowe – całe 514 koni mechanicznych. Czy to oznacza, że nasza elektryczna królowa dostała nowe, bardziej drapieżne oblicze? A może to tylko pudrowanie nosa i kilka nowych gadżetów? Czas to sprawdzić.
Co nowego, czyli czy Tesla w końcu odkryła słowo "lifting"?
Amerykanie z Tesli podchodzą do tematu liftingów z podobnym entuzjazmem, co kot do kąpieli. Zamiast wielkich rewolucji co kilka lat, mamy tu raczej ciągłą ewolucję i drobne poprawki wprowadzane chyłkiem, często bez fanfar. Jednakże, model na rok 2025 faktycznie przynosi kilka zauważalnych zmian, choć rewolucji stylistycznej na miarę przejścia z Nokii 3310 na iPhone'a nie ma co oczekiwać.
Z zewnątrz? Cóż, nie trzeba być koneserem marki, żeby na pierwszy rzut oka wychwycić wszystkie nowości. Mówi się o delikatnie przestylizowanych zderzakach, które mają teraz nieco bardziej agresywny, a może raczej "zoptymalizowany aerodynamicznie" wygląd – bo w Tesli wszystko musi być "zoptymalizowane". Pojawiły się też nowe wzory felg, które, o dziwo, mogą się podobać. Światła? No tu jest lepiej, bo zamiast wyłupiastych bąbli w „starszej” wersji mamy listwę LED (lub jako kto woli – ledową „monobrew” z przodu, która wygląda dobrze i przywodzi na myśl słynnego Cybetrucka. Z tyłu również jest listwa LED, ale trochę niestandardowa, bowiem podświetlająca od góry cały pas tylny. Wygląda to naprawdę nieźle. Poza tym - to nadal Tesla – minimalistyczna do bólu, albo, jak kto woli, elegancko prosta.

Prawdziwa (i bardziej potrzebna) rewolucja zaszła we wnętrzu. Tesla w końcu posłuchała narzekań na materiały wykończeniowe, które w aucie za te pieniądze potrafiły trzeszczeć i sprawiać wrażenie wyjętych z chińskiego tabletu za pięć dych. Teraz jest lepiej – więcej miękkich tworzyw, lepsze spasowanie i ogólnie poczucie obcowania z produktem bardziej "premium". Czy tak jest w istocie? Powiedzmy, że jest… lepiej. Nadal dominuje gigantyczny tablet, który jest centrum dowodzenia wszechświatem (a przynajmniej samochodem), ale otoczenie zdaje się być nieco bardziej przytulne. Nowością jest też ambientowe oświetlenie, które w końcu pozwoli poczuć się jak w nowoczesnym aucie, a nie w laboratorium. Fotele? Wciąż wygodne, choć niektórzy konkurenci oferują już lepsze trzymanie boczne, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę potencjał tych 513 koni.
513 koni w rodzinnym SUV-ie – przepis na katapultę, czy marketingowy bełkot?
No dobrze, przejdźmy do mięsa, czyli tego, co tygryski (i kierowcy Tesli) lubią najbardziej – osiągów. Deklarowane 514 KM w wersji Long Range i napęd na cztery koła. To brzmi jak przepis na katapultowanie się spod każdych świateł z gracją i prędkością, o której właściciele większości spalinowych SUV-ów mogą tylko pomarzyć.

I wiecie co? To nie jest marketingowy bełkot. Wciśnięcie pedału przyspieszenia (bo "gazu" to tu przecież nie ma) w Modelu Y Long Range nadal wywołuje ten charakterystyczny, lekko absurdalny uśmiech na twarzy. Samochód rwie do przodu z natychmiastową reakcją, typową dla elektryków, ale tutaj spotęgowaną przez naprawdę solidny zapas mocy. Wyprzedzanie? To formalność, która trwa tyle, co mrugnięcie okiem i nerwowe przełknięcie śliny. Elastyczność jest po prostu fenomenalna. Nawet jeśli nie jesteś fanem elektromobilności, trudno nie docenić tego, jak bezwysiłkowo Model Y nabiera prędkości.
Oczywiście, te 514 koni to nie jest moc, którą będziemy wykorzystywać non-stop, chyba że mamy prywatny tor wyścigowy i nieograniczony dostęp do ładowarek. W codziennej jeździe Model Y jest potulny jak baranek (szczególnie w trybie „Chill”). Płynnie rusza, cicho sunie po mieście, a rekuperacja działa na tyle sprawnie, że często można zapomnieć o istnieniu pedału hamulca.

Zawieszenie? To zawsze była pięta achillesowa Modelu Y, krytykowana za zbytnią sztywność i nerwowość na nierównościach. W wersji po liftingu Tesla podobno nad tym popracowała. Czy jest idealnie? Niekoniecznie. Nadal czuć, że to auto o sporej masie i z nisko umieszczonym środkiem ciężkości, co przekłada się na pewną sztywność. Czy prowadzi się jak Model 3? Zdecydowanie nie jest tak bezpośrednia i czuła, bowiem podwyższone zawieszenie daje o sobie znak, co w połączeniu z mocą 514 KM bywa nerwowe, ale udało się osiągnąć – jako taki – kompromis. Auto mniej podskakuje na poprzecznych nierównościach i generalnie sprawia wrażenie bardziej dopracowanego. Nie jest to jeszcze poziom komfortu Mercedesa czy Audi, ale progres jest zauważalny.
Układ kierowniczy jest precyzyjny, choć niektórzy mogą narzekać na nieco sztuczne wspomaganie. To typowe dla Tesli – wszystko jest tu podporządkowane efektywności i technologii, czasem kosztem tradycyjnych odczuć z jazdy. Ale kto kupuje Teslę, aby czuć każdą nierówność i specyfikę drogi?
Zasięg, ładowanie i polskie realia cenowe
Wersja Long Range, jak sama nazwa wskazuje, ma oferować przyzwoity zasięg. Deklaracje producenta to jedno, a rzeczywistość, zwłaszcza zimą lub przy cięższej nodze, to drugie. Jednakże, należy spodziewać się, że w realnych warunkach, przy rozsądnej jeździe, pokonanie 450-500 km na jednym ładowaniu będzie w zasięgu ręki. Oczywiście po mieście, bo w trasie bywa różnie. To już wartości, które pozwalają na swobodne podróżowanie na co dzień, zwłaszcza biorąc pod uwagę coraz gęstszą sieć Superchargerów Tesli. A propos ładowania – tutaj Tesla wciąż ma przewagę nad wieloma konkurentami. Prostota obsługi i dostępność dedykowanej sieci ładowarek to ogromny atut. A jak ze zużyciem energii? Jak przystało na Teslę – jest nieźle. Nie są to co prawda aż tak rewelacyjne wyniki jak w testowanej jakiś czas temu Tesli Model 3 Long Range RWD ( po mieście wychodziło nawet 12-13 kWh/100 km… zimą), ale wciąż jest nieco lepiej niż u konkurencji z podobnych segmentów. Miasto – około 16-17 kWh/100 km przy włączonej klimatyzacji i temperaturze 20-25 stopni Celsjusza. Na drodze ekspresowej wyniki są o 1-2 kWh/100 km gorsze, ale wciąż mamy realny zasięg sporo powyżej 300 kilometrów.

No dobrze, a ile za tę przyjemność (lub rozsądek, zależy jak patrzeć) trzeba zapłacić w polskim salonie? Cenniki Tesli potrafią się zmieniać częściej niż pogoda w kwietniu, ale na moment przygotowywania tego materiału, za Teslę Model Y Long Range (2025) z mocą 514 KM trzeba przygotować około 230 000 zł. Oczywiście, cena końcowa zależy od wybranych opcji, takich jak kolor lakieru (standardowo biały jest "darmowy", za resztę trzeba dopłacić, i to niemało), wzór felg czy rozszerzony Autopilot.
Podsumowując – ewolucja, nie rewolucja, ale wciąż piekielnie szybka i rozsądna
Tesla Model Y po liftingu na rok 2025 w wersji Long Range to nadal piekielnie szybki, praktyczny i naszpikowany technologią elektryczny SUV. Zmiany, choć nie rewolucyjne, idą w dobrym kierunku – poprawiono nieco materiały we wnętrzu, dopracowano zawieszenie i dodano kilka stylistycznych smaczków. Potężna moc 514 KM zapewnia osiągi, które wgniatają w fotel i pozwalają poczuć się jak król szosy (oczywiście, do momentu, aż trzeba będzie zjechać na ładowarkę).
Czy to samochód idealny? Oczywiście, że nie. Minimalistyczny design wnętrza i obsługa wszystkiego przez centralny ekran nie każdemu przypadną do gustu. Niektórzy konkurenci oferują już bardziej luksusowe wykończenie czy bardziej angażujące prowadzenie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.
Jednakże, jako całość, Tesla Model Y Long Range wciąż pozostaje niezwykle mocną propozycją na rynku aut elektrycznych. Oferuje świetny zasięg, fenomenalne osiągi, dostęp do doskonałej sieci ładowania i mnóstwo nowoczesnych technologii. A to wszystko w opakowaniu praktycznego, rodzinnego SUV-a. Czy to wystarczy, żeby utrzymać koronę? Konkurencja nie śpi, ale Tesla na pewno nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Przyznam, że pod kilkoma względami wyprzedza większość modeli, ale jeśli w produkcję aut i motoryzację wkrada się polityka, wszystko potrafi się trochę przejeść.