Mitsubishi Grandis. Francuskie ratatuille z sosem sojowym [PIERWSZE JAZDY]
Są w motoryzacji sojusze, które mają sens, i takie, które są wynikiem desperacji. Sojusz Renault-Nissan-Mitsubishi od lat balansuje na tej cienkiej granicy. I oto jest – najnowszy owoc tej skomplikowanej relacji: "nowe" Mitsubishi Grandis. Nazwa słuszna, bo przywołuje wspomnienia solidnego, japońskiego vana. Miejsce premiery też zacne – skąpana w słońcu Majorka, ze swoimi krętymi, górskimi drogami i nadmorskimi bulwarami. Problem w tym, że pod tym nowym-starym imieniem i w tej pięknej scenerii kryje się... Renault Symbioz.
To nie jest tajemnica, to jest fakt. Samochód jest produkowany w fabryce Renault w Valladolid w Hiszpanii na platformie CMF-B, tej samej, na której powstaje francuski kuzyn. To trochę jakby zamówić sushi w Paryżu – niby składniki te same, ale czy smakuje tak samo? Pytanie brzmi: czy Japończykom udało się w ogóle dodać coś od siebie, poza kilkoma chromowanymi listewkami i obietnicą legendarnej niezawodności, czy to po prostu francuski bestseller w kimonie?

Wygląd, czyli operacja plastyczna frontu
Trzeba oddać stylistom Mitsubishi, że przynajmniej spróbowali. W przeciwieństwie do niektórych leniwych operacji "badge engineeringu", tutaj ktoś faktycznie zarobił swoją pensję. Front Grandisa został kompletnie przeprojektowany, aby pasował do języka stylistycznego marki. Mamy więc charakterystyczny, chromowany "Dynamic Shield", który dominuje nad przednią częścią. Wygląda to... dobrze. Naprawdę dobrze. Jest ostrzej, bardziej po japońsku i, ośmielę się powiedzieć, być może nawet ciekawiej niż w francuskim oryginale. Z tyłu również pojawiły się zmiany – Mitsubishi nazywa ten motyw "Sculptural Hexagon", co w praktyce oznacza inaczej ukształtowane lampy i zderzak.
Niestety, na tym kończy się kreatywność. Gdy tylko spojrzymy na auto z profilu, czar pryska. Linia dachu, przetłoczenia na drzwiach, kształt szyb – to wszystko jest w stu procentach Renault. Czy to wada? Nie, bo to zgrabne auto. Ale nie da się ukryć, że Grandis to klasyczny przykład inżynierii znaczkowej z dodatkową operacją plastyczną nosa i tyłu.

Wnętrze: Bez zmian, bo po co?
Po wejściu do środka wszelkie złudzenia o japońskiej inżynierii znikają szybciej niż darmowe drinki na hotelowym basenie. Wnętrze jest żywcem przejęte z Renault i... to bardzo dobra wiadomość. W biurach Mitsubishi musiał zapaść słuszny osąd: "jest dobre, funkcjonalne i wygodne – nie ruszamy". I nie ruszyli. Jedyną zmianą jest logo na kierownicy. Cała reszta to czysty, ergonomiczny projekt Renault.
Centralnym punktem jest wielki, pionowy ekran systemu multimedialnego o przekątnej 10,4 cala. Co najważniejsze, ma wbudowane środowisko Google, co oznacza, że mamy na pokładzie genialne Mapy Google, Asystenta Google i sklep Google Play. Działa to płynnie i deklasuje większość fabrycznych nawigacji. Do tego dochodzi opcjonalny system audio Harman Kardon Premium i absolutnie genialny, elektrochromatyczny szklany dach, który można ściemniać przyciskiem. Ale prawdziwą magią tego wnętrza jest praktyczność. Tylna kanapa jest przesuwana w zakresie 160 mm, co pozwala żonglować miejscem na nogi pasażerów lub przestrzenią w bagażniku (który rośnie wtedy do imponujących 708 litrów). Jest wygodnie, funkcjonalnie i przestronnie. Czego chcieć więcej?
Wrażenia z jazdy: Francuski komfort na hiszpańskiej wyspie (po japońsku)
Kręte, górskie drogi Majorki to idealny test dla zawieszenia i układu napędowego. I tu Grandis pokazuje swoją prawdziwą, francuską naturę. Do wyboru mamy dwa zelektryfikowane napędy. Pierwszy to 1.3 MHEV, czyli miękka hybryda o mocy 140 KM, dostępna z manualną skrzynią biegów lub 7-biegowym automatem DCT. To poprawna, oszczędna jednostka (średnio 5,9 l/100 km), która w wersji z automatem rozpędza się do setki w 9,4 sekundy.
My jednak skupiliśmy się na ciekawszej opcji: 1.8 HEV, czyli pełnej hybrydzie o łącznej mocy 158 KM. To skomplikowana jednostka, łącząca wolnossący silnik 1.8 z dwoma silnikami elektrycznymi i wielotrybową skrzynią biegów. Brzmi jak koszmar mechanika, ale w praktyce działa zadziwiająco gładko. W mieście i przy niskich prędkościach Grandis porusza się w niemal absolutnej ciszy na samym prądzie (potrafi to robić nawet przez 80% czasu jazdy w mieście). Na krętych drogach Majorki układ żongluje napędami, starając się utrzymać silnik benzynowy na jak najniższych obrotach. Dopiero gwałtowne wciśnięcie gazu podczas podjazdu pod górę budzi go do życia z charakterystycznym, nieco jednostajnym wyciem. To nie jest demon prędkości (0-100 km/h w 9,1 s), ale jest piekielnie oszczędny – producent obiecuje 4,3 l/100 km.
Zawieszenie (McPherson z przodu, belka skrętna z tyłu) jest miękko zestrojone, idealnie wybierając nierówności hiszpańskich dróg. Nie ma tu ani grama sportowego zacięcia, które kiedyś definiowało Mitsubishi. Jest spokój, cisza i relaks. Trochę szkoda, trochę żal, ale nawet sami przedstawiciele Mitsubishi na pytanie: „Czy w zawieszeniu było coś robione?” – z rozbrajającą szczerością odpowiedzieli: „Po co, skoro jest dobrze?” No cóż. Poza tym mam wrażenie, że cały dział marketingu odpowiedzialny za te modele powinien pracować na pół etatu. Nie ma co robić, wszystko odwalili Francuzi.
Francusko-japońska burżuazja, czyli co nieco o wyposażeniu
Jeśli chodzi o wyposażenie, Mitsubishi nie zamierza bawić się w półśrodki i proponuje cztery jasno zdefiniowane poziomy: INFORM, INVITE, INTENSE oraz INSTYLE. Swoją drogą nie wiem co wszyscy mają z tym pisaniem nazw np. wersji wyposażenia WIELKIMI literami. Po co? Żeby było lepiej widać. To już któryś z kolei cennik i/lub katalog, w którym wszystko jest wykrzyczane. Ale do rzeczy. Już bazowy INFORM oferuje solidny pakiet, ale prawdziwa zabawa zaczyna się wyżej. Warianty INTENSE i INSTYLE to już festiwal gadżetów, na czele ze spektakularnym, elektrochromatycznym dachem panoramicznym, który pozwala regulować przezroczystość szkła za pomocą przycisku – gadżet rodem z Maybacha. Do tego dochodzi świetnie grający system audio Harman Kardon Premium oraz kompletny zestaw asystentów jazdy MI-PILOT, który sprawia, że jazda autostradą jest niemal w pełni zautomatyzowana. Czysty relaks, o ile nie przekraczamy 120 km/h, bo wtedy robi się głośno.
Mitsubishi na razie trzyma karty (i cenniki) przy piersi, ale ogłoszenie polskich cen ma nastąpić lada moment. I to będzie chwila prawdy. Ten samochód nie może być droższy od swojego francuskiego brata, bo nikt go nie kupi. Musi być wyceniony agresywnie. Jego jedyną prawdziwą bronią, oprócz zmienionego przodu i japońskiego znaczka, jest ta absurdalnie długa, 8-letnia ochrona fabryczna z limitem 160 000 km. To jest as w rękawie, którego Renault nie ma. Jeśli polski importer połączy tę obietnicę spokoju ducha z ceną, która będzie choćby o włos atrakcyjniejsza niż u Francuzów, kolejki w salonach mogą być dłuższe, niż ktokolwiek się spodziewa. To będzie czysto pragmatyczny pojedynek na gwarancje i złotówki.
Czy warto? Gwarancja, która czyni cuda
Czy nowy Mitsubishi Grandis jest prawdziwym Mitsubishi? Oczywiście, że nie. To Renault Symbioz w japońskim kimonie. Ale czy to zły samochód? Absolutnie nie. To jeden z najbardziej praktycznych, komfortowych i oszczędnych rodzinnych SUV-ów na rynku. Ma świetne wnętrze, nowoczesny system multimedialny i sprawdzony napęd hybrydowy.
To samochód dla kogoś, kto potrzebuje funkcjonalnego i wygodnego narzędzia do przemieszczania rodziny, a jednocześnie ma większe zaufanie do japońskiej marki (i jej gwarancji) niż do francuskiej. I tu Mitsubishi wyciąga asa z rękawa: nową, rozszerzoną, 8-letnią ochronę fabryczną (do 160 000 km). To o trzy lata więcej niż standardowa gwarancja. Dla wielu rodzin, kupujących auto na lata, ten jeden, prosty fakt może być argumentem, który deklasuje francuskiego brata bliźniaka. To wybór czysto pragmatyczny. Nie ma w nim ani grama pasji z Lancera Evo, ani dzielności Pajero. Jest za to francuski komfort i potężna, japońska gwarancja. W dzisiejszych czasach to dla wielu może być połączenie idealne. Nawet, jeśli w zapisach gwarancyjnych jest niezliczona ilość kruczków i wykluczeń. Bo kto to czyta?